Jenny
To była scena w "Marii Stuart" w Narodowym, Eichlerówna schodziła wolno po schodach...Wiele lat upłynęło, obejrzałem od tego czasu setki przedstawień, a tę scenę schodzenia ze schodów ciągle się pamięta. Tak jak zapamięta się scenę wspinania się po schodach Jenny w jej wykonaniu, w bardzo niedobrej adaptacji powieści Caldwella, granej w Teatrze Dramatycznym. W tamtej scenie artystka mogła grać nie tylko ciałem ale i twarzą. Tu gra wyłącznie ciałem, plecami, ociężałością stawianych stóp. Jenny Eichlerówny ugina się w tej scenie pod brzemieniem wszystkich nieprawości świata.
Ale nawet Eichlerówna nie mogła uratować przedstawienia. Ani reżyser, Witold Skaruch. Adaptacja narzuciła przedstawieniu kilka różnych, sprzecznych poetyk i konwencji, odbiegając tu od powieści, tak bardzo przecież jednolitej i jednorodnej.
Akt pierwszy, to satyryczna komedia obyczajowa, ukazująca brzydką twarz małego miasteczka amerykańskiego na południu USA, jego zakłamanie, hipokryzję, duszny i lepki klimat. Teatr okrasi to jeszcze erotyzmem. Eichlerówna i Andrzej Szczepkowski prowadzą pysznie dialog, wydobywają z niego wiele dowcipu. W klimacie stworzonym przez teatr w tym akcie nikt na serio nie bierze postawy swoistej moral insanity byłej "ladacznicy z zasadami" Jenny, która
dorobiła się domu i żyje teraz z wynajmowania pokoi, zażywając - jak sama to często powtarza - powszchnego poważania. Taka Jenny musi mieć wiele aprobującej wyrozumiałości dla intensywnego życia erotycznego jej lokatorki Betty (Anna Wesołowska), która puszcza się codziennie z innym w pobliskim motelu, by - zemścić się w ten sposób na swym chłopcu Montym (Jędrzej Kozak) za jego romans z nauczycielką. To wszystko ciągle w klimacie komediowym. Łącznie z osobliwym romansem Jenny i miejscowego sędziego, jej byłego klienta Mili Rayneya, którego gra Andrzej Szczepkowski. Ze zdziwieniem i niesmakiem odbiera widz postać kaznodziei Clougha. Gra go reżyser przedstawienia, Witold Skaruch, podwójnie więc odpowiada za ustawienie tej postaci, w powieści jest to "kaznodzieja" jednej z setek sekt amerykańskich, oszust wędrujący z miasta do miasta i wyłudzający od naiwnych zwolenników różnych sekt, pieniądze na rzekomą budowę różnych obiektów kultu religijnego. W przedstawieniu ustawia się go jako "duchownego", po prostu księdza czy pastora, mimo że wspomina się, iż ma zaledwie dwie klasy szkoły średniej. Właściwie wyraźnie jako księdza, bo Skaruch ubrany jest w strój duchownego katolickiego z koloratką (białym sztywnym kołnierzykiem) pod szyją. W takim właśnie kontekście rozgrywają się frywolne i ocierające się o płaski erotyzm sceny, łącznie ze sceną w motelu "Rozkoszne chwile", gdzie przyłapuje się "kaznodzieję" z Betty w sytuacji raczej bardzo jednoznacznej.
Po tym frywolnym, komediowo-satyrycznym akcie pierwszym następuje akt drugi; inna problematyka, inna konwencja, inny teatr: melodramat społeczny, przeniesiony z "Ladacznicy z zasadami". Do miasteczka przyjeżdża z jeszcze mniejszego miasteczka ładna młoda dziewczyna, Lawana Neleigh (Halina Dobrowolska) wyglądająca na Mulatkę, chociaż ma domieszkę krwi nie murzyńskiej, lecz indiańskiej. Nikt nie chce wynająć jej pokoju, przygarnia ją dopiero Jenny. Drogo za to zapłaci: rządzący miasteczkiem rasista Dade Womack każe podpalić jej dom, w którym spłonie Lawana.
Przedstawienie kończy się happy endem: sędzia Rainey zabiera Jenny do swego domu jako przyszłą żo-nę. Jenny, która jeszcze przed chwilą rozpaczała z powodu pośrednio przez nią zawinionej śmierci Lawany, jest szczęśliwa, pogodna, uśmiechnięta. To zresztą jedyna skaza na Jenny i jedyna pretensja do Eichlerówny: zabrakło tej końcówce happyendowej, jakiegoś zierenka goryczy lub chociaż zadumy.
No więc przyjemność obcowania przez dwie godziny z aktorstwem (gościnnie występującej)Eichlerówny w niedobrej sztuce i w nie najlepszym przedstawieniu.